Strona:Savitri - Utopia.djvu/11

Ta strona została przepisana.

żyć w obecności rozhukanego żywiołu, musiało mocno wrastać korzeniami, musiało mieć w sobie wolę ostania się na miarę tej niszczycielskiej, skierowanej przeciwko niemu woli. Sosny olbrzymie, torturowane przez długie lata, aż w swej kamiennej mocy zastygły, osłaniały konarami gnące się ku nim młode drzewa.
Za domkiem ciągnął się niewielki ogród owocowy. Wśród jabłoni i grusz obciążonych owocem układały się w posłuszne szeregi grzędy warzywne. Śmiesznie tkwiły zielone, karykaturalne róże kapusty, kity marchwi, ciężkie mięsiste krzaki kartofli i liście buraków w żyłki amarantowe, ładne, gdy przypatrzyć się im z blizka, lecz niezdolne wywołać wrażenie piękna. Tak rzeczywistość codzienna roztacza się przed nami bezwartościowa i brzydka, aż jej nada ironia godność karykatury, albo artyzm pracy godność zdobytych na przyrodzie rzeczy.
W ogrodzie pochylony mężczyzna wykopywał motyką z ziemi kartofle.
Przy studni, tuż za domem stała na ławce balia. Przy niej młoda kobieta płókała śnieżną bieliznę i kolorowe ubrania. Wyjęła z balii niebieską suknię i strzepywała z niej wodę. Mokra tkanina ciężko chlustała w powietrzy i rozpryskiwała kropelki, w których rozręczało się słońce. Zdawało się, że kobieta ma w ręku szmat tej błękitnej pogody, która marząco wyględała z pośród chmur.