W imieniu bladej, małej dziewczynki błagał ich o nieoddawanie jej na pastwę ordynarnym widzom, którzy będą ją pieścili i bili brawo przez czas jakiś, a gdy się zestarzeje i straci zdrowie, skażą na żebraninę o chłodzie i głodzie.
I ten jest artystą, kto zdoła dać szczęście. Ingryda niech zachowa swe oczy i uśmiech dla jednego, a ten jej da opiekę i wdzięczny będzie za upiększenie mu życia. Łzy zamigotały w oczach Gunnara, mówił dla siebie, niewiele zwracając uwagi na otoczenie.
Zabłysły oczy dziewczynki, wdzięczność z nich biła dla obrońcy, — odczuła i zrozumiała powagę jego słów, — i wyprostowała się jej biedna, skurczona figurka, jakby to on jej przyznał prawo do życia.
Blomgrenowie również uważnie słuchali, a gdy Gunnar skończył — kolejno uścisnęli jego rękę i uroczyście obiecali, że nie będą już namawiać Ingrydy do gimnastycznych ćwiczeń. Niech idzie drogą, jaką jej los przeznaczy. Rozczulił ich pan student, oni — artyści, artyści ciałem i duszą, odczuwają i rozumieją znaczenie uczuć, o których pan student chciał mówić. Po kilkugodzinnej wędrówce Gunnar pożegnał towarzystwo i poszedł do domu.
Już nie szukał klucza tej dziwnej przygody. Był pewien, że miał do spełnienia misję: przekonać tę małą męczennicę, aby się przestała dręczyć brakiem zdolności do akrobatyki.