Strona:Selma Lagerlöf - Cmentarna lilja.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

Imość Stawa wyszła pośpiesznie na ganek i zgięła się w głębokiem ukłonie.
Z sań wysunęła się staruszka w długiej szarej pelerynie z mnóstwem fałd na plecach.
— Ingrydo, przyjechała kuma Troska, słyszałam dzwonki jej sań. Zauważyłaś zapewnie, że jej sanie nie mają dzwonków, tylko kołatki, malutkie kołatki, ale słychać ich — oj, słychać dobrze, zejdź i przywitaj ją.
Gdy Ingryda zeszła na ganek kuma Troska rozmawiała z imość Stawą.
Przyglądając się starej pani, zauważyła, że płaszcz jej składał się ze skrzydeł nietoperzy. Chciała przyjrzeć się jej twarzy, ale kuma Troska stała odwrócona od niej plecami. Udało się jej tylko zobaczyć rękę, którą podała imość Stawie; jeden z jej palców był dłuższy i zakończony krzywym pazurem.
— Czy u was wszystko po staremu? — zapytała kuma Troska.
— Tak jest, szanowna pani!
— Nie zasiewano pól, nie obcinano drzew, nie naprawiono mostu, nie wyczyszczono alei?
— Tak, łaskawa pani!
— Dobrze, tak być musi. Nie pozwalam również kopać rudy, ani oczyszczać pól z zarośli.
— Tak pani!
— Nie czyszczono studni?
— Nie, nie czyszczono!
Dobrze. podoba mi się. Dobre tu miejsce.