Matka zbudziła się natychmiast. Udało jej się zarzucić na dzieci i na siebie najpotrzebniejszą, odzież i wyszła przed drzwi kabiny na wązki chodnik. Był on przepełniony ludźmi, którzy wybiegali z kabin, aby spieszyć na pokład. Nie było tu jednak jeszcze tak trudno przepychać się naprzód. Na schodach było o wiele gorzej, tu był straszny ścisk, bo przeszło stu ludzi naraz cisnęło się na górę.
Trzymając swoje dzieci za ręce, młoda Amerykanka stanęła. Pożądliwie spoglądała na schody i pytała się w duchu, czy też będzie mogła kiedyś z dziećmi swemi dostać się tam na górę. Widziała, że ludzie tłoczyli się i popychali i myśleli tylko o sobie. Nikt nie spojrzał nawet na nią.
Musiała jednak oglągnąć się za pomocą, bo na niej ciężyła troska o dzieci. Spodziewała się, że znajdzie się ktoś, kto weźmie na ramię jednego z chłopców i poniesie na schody, a ona będzie mogła unieść drugiego.
Ale nie miała odwagi zaczepić kogokolwiek. Mężczyźni przybiegali w najdziwaczniejszem przebraniu, niektórzy zarzucili na siebie wełniane koce, inni włożyli palta na nocną koszulę. Miss Gordon widziała, że wielu miało laski w ręku, a gdy ujrzała osłupiały wzrok tych ludzi, miała wrażenie, że należy się mieć na baczności przed wszystkimi.
Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. I.djvu/226
Ta strona została przepisana.