Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. I.djvu/234

Ta strona została przepisana.

Wszyscy marynarze przyglądali się bez wytchnienia temu zjawisku, żaden z nich nie ważył się ruszyć. Ledwie mogli wierzyć, że to, co widzieli, było prawdą.
Nagle zdawało się im, iż widzą całą wyspę wznoszącą się wśród morza. Ale i to było złudzenie, gdy się zbliżyli, pokazało się, że były to znów tylko trupy, które tak gęsto obok siebie płynęły.
Otoczyły one okręt dokoła, płynęły za nim, jak gdyby chciały towarzyszyć mu w tej podróży po oceanie.
Kapitan kazał obrócić ster, aby wiatr nadął żagle; ale mało to pomogło. Żagle wisiały bezwładnie, a trupy wciąż płynęły za nimi.
Marynarze byli coraz bledsi i bardziej milczący. Okręt poruszał się tak zwolna, że nie mógł uwolnić się od umarłych. I załoga drżała z trwogi, że płynąć tak będą przez całą noc.
W tem jeden z szwedzkich marynarzy wyszedł na pokład.. Donośnym głosem powiedział Ojcze nasz, a potem zaintonował pieśń kościelną.
Podczas, gdy śpiewał, słońce zaszło, a wietrzyk wieczorny wyprowadził okręt z dziedziny umarłych.