riną, i tak nie miłą była mu myśl widzenia się z nimi, jak dla kogokolwiek widoki spotkania się z dawniejszymi przyjaciółmi, z którymi zerwało się już dawno.
Koń musiał więc wyleść na wał śniegowy. Śnieg niósł go aż doszedł do wierzchołka góry.
Lecz tam nagle zapadł się; znikł jak gdyby wpadł był do grobu, a oboje ludzie w saniach siedzieli i wytrzeszczali oczy za nim.
I właśnie w chwili gdy koń się zapadł, urwał się także powróz, i nie mogli jechać dalej!
Za kilka chwil potem ksiądz otwierał drzwi od sali dworu ingmarowskiego.
Duży ogień palił się na kominie; z jednej strony siedziała gospodyni i prządła cienką wełnę, a za nią długim szeregiem siedziały kobiety i dziewczęta i przędły len i konopie. Druga strona komina należała do mężczyzn. Ci wrócili dopiero przed chwilą z przewozu drzewa; jedni spoczywali, inni zajęci byli jakąś lekką robotą, która była dla nich raczej zabawą. Odłupywali gałązki, ostrzyli żelazka lisie lub wyrzynali rączki do siekier.
Gdy wszedł ksiądz i opowiedział o swej przygodzie, powstał ruch ogólny. Parobcy wyszli natychmiast, aby odkopać konia z pod śniegu, Halfvor prowadził księdza do stołu i prosił, aby usiadł na jednej z długich ławek. Karina wysłała służące do kuchni, aby ugotowały kawę i przygotowały
Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. I.djvu/262
Ta strona została przepisana.