z ziemi i uciekała, jak gdyby upiory za nią goniły. O ile mogła unikała gościńca i szła wązkiemi ścieżkami wzdłuż rowów lub pomiędzy rolami, gdzie sądziła, iż będzie zupełnie bezpieczną przed spotkaniem się z Ingmarem.
Ale mimoto żyła w ciągłej trwodze. Mógł przecie znaleść się wszędzie. Gdy wiosłowała po rzece, mógł właśnie spławiać tam swoje drzewo, a gdy poszła w las, mogła spotkać go idącego z siekierą do roboty.
Gdy klęczała w ogrodzie i wyrywała chwast, podnosiła co chwilę głowę, aby w sam czas móc uciekać, na wypadek, gdyby miał tędy przechodzić.
Myślała z goryczą o tem, że u niej w domu jest on zbyt dobrze znany. Pies nie zaszczekał by, gdyby nadszedł, a gołębie dreptające po żwirze nie uleciałyby przed nim i nie ostrzegłyby jej szelestem swych skrzydeł.
I trwoga jej nie tylko nie malała, lecz z każdym dniem rosła jeszcze. Cały jej ból i cała jej krzywda zamieniła się w trwogę i lęk, i z każdym dniem zmiejszała się jej siła odporna.
„Nadejdzie dzień, kiedy nie stanie mi odwagi, aby wyjść przed drzwi domu“, myślała, „Staję się coraz dziwniejszą i boję się wprost ludzi, a może nawet tracę rozum“.
„O Hoże, o Boże! błagała Gertruda. „Weź ode mnie tę straszną trwogę! Widzę, że matka
Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. I.djvu/299
Ta strona została przepisana.