Pewnego letniego poranku młody człowiek zaorywał swe pole ugorem leżące. Słońce świeciło rozkosznie, trawa wilgotniła się rosą, a powietrze było tak świeże, że to się nawet słowami nie da opisać. Konie rozbrykane cokolwiek rannem powietrzem, ciągnęły pług skoro, jak gdyby zabawkę. Biegły innym zupełnie kłusem niż zazwyczaj; młody człowiek musiał prawie biedź, aby im kroku dotrzymać.
Ziemia przeorana pługiem była czarno-brunatna i lśniła się od wilgoci i tłustości, a człowiek cieszył się, orząc, że wkrótce już będzie mógł posiać tu zboże. I pomyślał w duszy: „Skąd to pochodzi, że mnie czasem troska tak przygniata i życie ciężkiem mi się wydaje? Czegóż więcej potrzeba, jak słońca i pogody, aby być szczęśliwym, jak istota Boża tam w niebiosach?“
Długa i dość szeroka dolina przerznięta była mnóstwem żółtych i zielono-żółtych łanów siewnych, oraz skoszonych łąk koniczyny, kwiecistych pól
Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. I.djvu/3
Ta strona została przepisana.
Wstęp
Ingmarsonowie.
I.