Tak nędznie przepędziła Karina zimę, lato i jeszcze jedną zimę.
∗ ∗
∗ |
Było jedno miejsce, gdzie chętnie ukrywała się Karina, córka Ingmarsonów, aby być samą i myśleć o swoim nieszczęściu. Była to wązka ławeczka za małym chmielowym ogródkiem. Głęboko pochylona, z łokciami opartemi na kolanach a twarzą ukrytą w dłoni, siedziała tu często i patrzyła, nie widząc nic wcale. Roztaczał się zresztą z tego miejsca widok daleki. Pola zbożowe rozciągały się ztąd aż po las i sterczące skały i góry Klack.
Na tem miejscu usiadła pewnego kwietniowego wieczora Karina. Czuła się osłabioną i przygnębioną, jak to się często ludziom zdarza, kiedy śnieg do połowy zaledwie stopniał i tak mokro i brudno wygląda, a ziemia deszczem wiosennym jeszcze nie odczyszczona. Słońce grzało, ale wiatr północny równocześnie wiał bez przeszkody ponad Kariną, gdyż ochronne szczepy chmielu nie podrosły jeszcze w górę, lecz leżały jeszcze w śnie zimowym pod swą osłoną z gałęzi jodłowych. Wiatr był dość ostry, i wszelkiego rodzaju śmiecie, skrawki papieru i zeschłe zioła unosiły się poprzez pola. Tam ponad górami wisiała mgła, brzozy brunatniały już na wierzchołkach; ale na brzegu lasu