Gdy wyszedł z jamy, czuł ponownie, że z sercem jego coś nie było w porządku. Musiał znów usiąść i poczekać, aż przejdzie gwałtowny ból.
„Nie obawiaj się, moje dziecko“, mówił dałej. „To wnet przejdzie. Nie lękaj się, że nie będę mógł wynieść cię stąd“.
Zwolna wracały siły, i wziąwszy trumienkę na barki szedł ku Jerozolimie.
Gdy szedł wązką ścieżką wzdłuż muru, zdawało mu się, że wszystko inaczej wyglądało. Mury i rumowiska budziły w nim przerażenie, wyglądały tak groźnie i wrogo. Obcy kraj i obce miasto cieszyły się jego bólem.
„Nie gniewaj się na ojca twego, moje dziecię, nie gniewaj się, że przywiózł cię do tak nielitościwego kraju“, błagał. „Gdyby coś takiego było się stało w domu“ — ciągnął dalej, „płakałby las, i płakałyby góry, ale to jest kraina bez litości“.
Szedł coraz wolniej, aby nie natężać serca, które zdaje się nie miało już siły oprowadzania krwi po ciele.
Czuł się bezradnym i zrozpaczonym a przedewszystkiem ogarnęła go ogromna trwoga, że jest teraz tak daleko z domu, na obczyźnie, gdzie nikt nie będzie z nim miał litości.
Potem skręcił o róg i szedł teraz wzdłuż wschodniego muru. Pokryta grobami dolina Jozafata rozszerzała się przed nim w głębi.
Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. II.djvu/153
Ta strona została przepisana.