Całe ich zajęcie polegało w tem, że spoglądali ku niebu, które sklepiło się nad nimi jasno i błękitnie. Przyglądali się dokładnie i najmniejsza chmurka ukazująca się na widnokręgu nie uszła ich odwagi. Wszyscy wiedzieli dobrze, że wcześniej, niż po upływie kilku miesięcy, nie mogli spodziewać się deszczu, ale skoro tylko jedna z białych letnich chmurek podniosła się na horyzoncie, wmawiali sobie, że stanie się cud i zacznie wnet padać deszcz. „Kto wie, czyli Pan Bóg nie ma zamiaru zesłać nam pomoc!“ mówili.
Obserwując z największą czujnością wzrost i poruszenia chmurki na niebie, mówili o tem, jakby to było pięknie, gdyby nagle usłyszeli grube krople uderzające o ściany i bębniące o szyby, i ujrzeli wodę spływającą z rynwy i porywającą za sobą piasek i drobny żwir. Ułożyli się, że nie schronią się pod dach, gdy będzie deszcz padał; nie, będą siedzieli spokojnie i mokli od spływającej po nich wody, gdyż łaknęli jak wyschnięta ziemia tego, by na wskroś przemokli.
Ale gdy chmura wzeszła cokolwiek wyżej na błękicie, biedni chorzy musieli przyznać, iż malała i rozchodziła się. Naprzód rozpływały się puszkowe brzegi, potem dzieło zniszczenia rozpoczynało się od środka, i chmura rozpadła się w drobne płatki i pasma. A po kilku minutach znikła zupełnie.
Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. II.djvu/159
Ta strona została przepisana.