Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. II.djvu/240

Ta strona została przepisana.

dziecka. „Czy nie ma zbyt dużej głowy?“ zapytała.
„W naszej rodzinie dzieci mają duże głowy“, rzekł mąż. — „Czy dziecko jest zdrowe?“ zapytała, macocha znów po chwili, kładąc dziecko do kolebki. — „Tak“ odrzekła Barbara, „codziennie przybywa mu na ciężarze“. — „Czy jesteś pewną, że widzi zapytała macocha po chwili, zawraca tak oczy wciąż, że widać tylko białka.“ Barbara zaczęła się trząść i wargi jej drgały. — „Zróbcie próbę ze w ze świecą a zobaczycie, że dobrze widzi“, rzekł mąż. Barbara szybko zapaliła świecę i przesuwała ją przed oczyma dziecka. „Naturalnie, że widzi“, rzekła udając wesołą i pełną nadziei“. Z obecnych nikt słowa nie przemówił. „Patrzcie, jak oczy zwraca ku światłu!“ rzekła do macochy. Ala ta nie odpowiedziała ani słowa. „Jest teraz senne“, rzekła Barbara i oczy mu zapadają.
„Jakie imię mu dacie?“ zapytała macocha po chwili. — „Najstarszego syna nazywamy w naszej rodzinie zawsze Ingmarem, rzekł mąż. — Żona przerwała mu. „Chciałem cię prosić, abyś go nazwał Swenem wedle mego ojca“, rzekła. Powstało przykre milczenie, a mąż widział, że go żona ściśle obserwuje, chociaż udawała, że patrzy na ziemię. — „Nie“, odrzekł mąż, „ojciec twój, Swen Person jest wprawdzie dzielnym człowiekiem, ale najstarszy musi nazywać się Ingmarem“.