na głowie zielony turban, wskazujący, że był potomkiem proroka; ludzi z takiem okryciem głowy można było spotkać na wszystkich ulicach. Dziwniejszem już było to, że włosy jego nie były ani strzyżone, ani upięte, jak u innych mieszkańców wschodu, lecz spadały mu na ramiona w równych długich lokach.
Gertruda patrzyła za nim i nie mogła stłumić życzenia, ażeby się raz przynajmniej odwrócił, aby mogła ujrzeć twarz jego. Wtem jakiś młody człowiek zbliżył się do niego, pokłonił się przed nim głęboko, ucałował jego rękę i odszedł. Człowiek czarno ubrany stanął na chwilę i spoglądał za młodzieńcem, który go tak pokornie powitał i tym sposobem spełniło się życzenie Gertrudy.
Teraz Gertruda omal nie zemdlała z radosnego zdziwienia. Stała nieruchomie przyciskając rękę do serca. „Toż przecie jest Chrystus!“ rzekła. „To Jezus Chrystus, któregom spotkała nad leśnym potokiem“.
Człowiek ów poszedł dalej, a Gertruda chciała iść za nim, lecz zwrócił się teraz w bardzo ludną ulicę, gdzie wnet znikł jej z oczu bez śladu. Gertruda podążyła więc ku kolonii; szła bardzo powoli, co chwila stawała, opierała się o mur i przymykała oczy.
„Gdybym go tylko mogła zachować w pamięci“, szepnęła, „gdybym tylko twarz jego mogła mieć wciąż przed oczyma!“
Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. II.djvu/248
Ta strona została przepisana.