Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. II.djvu/254

Ta strona została przepisana.

Z wielkim trudem udało się Gertrudzie przekonać Ingmara. „Może dlatego nie chcesz iść ze mną, bo sądzisz że zwarjowałam?“ zapytała, a oczy jej zciemniały i wyglądały niebezpiecznie.
„Głupio zrobiłem, że powiedziałem ci, iż go znalazłem“, rzekł Ingmar, „ale widzę, że teraz najlepiej już będzie, jeżeli pójdę tam z tobą“.
Gertruda była tak uradowana, że miała łzy w w oczach.
„Ale musimy się starać wyjść z kolonii tak, aby nikt tego nie zauważył“, rzekła. „Nie będę z nikim o tem mówiła, zanim ujrzę go raz jeszcze“.
Udało jej się wydostać latarkę i mogli wybrać się w drogę. Powietrze było burzliwe i deszczowe, ale Gertruda nie zważała na nic.
„Czy jesteś całkiem pewnym, że obaczę go dziś wieczorem?“ pytała raz po raz. „Czy doprawdy jesteś pewnym, że go ujrzę?“
Gertruda mówiła bezustannie; jak gdyby nigdy nie było rozdziału między nią a Ingmarem, obdarzała go całem swojem zaufaniem, jak w poprzednich dniach. Opowiadała mu o tylu porankach, które spędziła w oczekiwaniu na Górze Oliwnej, opisywała mu także, jaką to było męką dla niej, że czasami przychodzili ludzie i przypatrywali się jej, gdy leżała na kolanach i spoglądała ku niebu. „Nie było mi to przyjemnie, że wszyscy tak dziwnie na mnie patrzyli, jak gdybym była obłąkaną.