Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. II.djvu/268

Ta strona została przepisana.

Bądę dobrej myśli,“ rzekł konsul, „nic ci się nie stanie, jakkolwiek rzecz wypadnie.“
W tej chwili konsul spostrzegł Ingmara. „Czy to nie jeden z waszych?“ zapytał przyciszonym głosem.
Cliffort oglądnął się z przestrachem, lecz uspokoił się poznawszy Ingmara. „Tak, to jeden z tych, którzy cały dzień chodzą jakby we śnie,“ rzekł, nie uważając nawet za potrzebne mówić ciszej. „Nie dawno dopiero przybył i wątpię czy rozumie po angielsku“.
To uspokoiło konsula, który żegnając się z Cliffordem, rzekł jeszcze: „Jutro więc pozbędziemy się całej tej bandy.“
„Tak,“ rzekł Clifford, lecz wyglądał przytem trochę niepewny. Spoglądał przez chwilę za konsulem a Ingmarowi zdawało się, że drżał, a twarz jego była szara jak popiół. Nakoniec oddalił się. Ingmar nie ruszył się z miejsca. Lecz to co usłyszał wywołało w nim pewien niepokój.
„Tak, ten człowiek ma słuszność,“ rzekł Ingmar, »nie wiele rozumię po angielsku, tyle jednak zrozumiałem, że zamierza wykonać coś złego w kolonii właśnie teraz, gdy pani Gordon jest w Jaffie, Chciałbym wiedzieć co ma na myśli. Konsul był tak zadowolony, jakby cała kolonia była już zniszczona.“
„Zdaje się, że człowiek ten jest już od dawna niezadowolony z urządzeń w kolonii,“ myślał dalej