iść pieszo dalej do Jaffy. Nie wiedział wprawdzie, czy to było najlepszą rzeczą, jaką mógł uczynić, ale ta moc dziwna, która była nad nim pędziła go naprzód. Nie miał spokoju, nie mógł powrócić.
Dużymi krokami Ingmar zdążał ku Jaffie i uszedł dobry kawał. Ale po chwili był przecie niespokojny. „Gdybym tylko wiedział jakim sposobem dowiem się, gdzie mieszka w Jaffie pani Gordon. Gdyby Drogoman był ze mną, to inna rzecz, teraz muszę chodzić od domu do domu i pytać się“. Ale chociaż uznawał, że ma wszelki powód do niepokoju, szedł przecie dalej.
Gościniec, którym szedł, był dobry i szeroki i nie trudno byłoby mu znaleść drogę, nawet gdyby noc była ciemna. Ale około godziny ósmej księżyc się ukazał a w jasnem jego świetle wystąpiły wyraźnie wszystkie wzgórza między którymi wiła się droga.
Ponad temi wzgórzami szła droga to w górę, to w dół. Zaledwie Ingmar pokonał jeden pogórek już miał przed sobą drugi. Czasem czuł się bardzo znużonym, ale obca potęga gnała go naprzód, nie pozwolił sobie zatrzymać się chociażby dla kilku minut wypoczynku.
Jedna godzina po drugiej mijała w ten sposób. Nie wiedział jak długo już był w drodze, ale wciąż jeszcze znajdował się między górami. Ilekroć wszedł na szczyt pagórka, sądził, że doszedł już tak daleko, że ujrzy dolinę Saronu i rozlega-
Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. II.djvu/275
Ta strona została przepisana.