także z ich okolicy i wyglądał jak Dalarczyk w małym czarnym kapeluszu i z włosami obciętymi równo dokoła głowy. A do tego jeszcze zdjął surdut i był w zielonej sukiennej kamizelce z czerwonymi rękawami. Był to strój z Dalarne, co do tego nie było wątpliwości. Koń był również dziwny. Było to wspaniałe, duże i silne zwierzę, kruczo czarne i tak czysto i staranne pielęgnowane, że formalnie lśniło się. Człowiek w wozie nie siedział, lecz stał pochylony nad koniem i bił go po głowie biczem, aby go napędzać. Ale koń nie czuł bicia jak się zdawało, nie był też wcale zmęczony od strasznego pośpiechu, lecz pędził jakby dla zabawy.
Gdy człowiek z wozem zbliżył się do Ingmara zatrzymał konia silnem szarpnięciem. „Możesz pojechać ze mną jeśli chcesz“, rzekł.
Ale chociaż Ingmarowi zależało tak bardzo na tem aby prędzej wyruszć, nie miał jednak ochoty korzystać z propozycyi i to nietylko dlatego, iż wiedział, że wszystko to były widma i czary, lecz także dlatego iż człowiek ów miał bardzo nieprzyjemną twarz pokrytą bliznami, jak gdyby często brał udział w bójkach; a nad jednym okiem miał ponadto świeżą ranę pochodzącą od pchnięcia nożem.
„Jadę prędzej, niżeś ty zwykł jechać“, rzekł człowiek ten, „zdaje mi się, że ci spieszno“.
„Czy koń twój pewny?“ zapyteł Ingmar.
Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. II.djvu/278
Ta strona została przepisana.