Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. II.djvu/293

Ta strona została przepisana.

„Był zdrajcą“, rzekł Ingmar, „i zasłużył na w karę“.
„Tak“, rzekli tamci „zasłużył na karę“.
„Ale cóż on właściwie przeciw nam zamierzał?“ zapytał jeden z ludzi.
„Chciał nas zgubić“.
„Ale w jaki sposób?“
„Tego nikt nie wie!“
„Nie, i nikt się też nie dowie“.
„Dobrze, że zginął“, rzekł Ingmar.
„Tak, dobrze, że zginął“, powtórzyli inni.
Przez cały dzień koloniści byli bardzo zirytowani. Nikt nie wiedział, co Cliffort chciał im wyrządzić złego, i czy niebezpeczeństwo zostało usunięte z jego śmiercią. Godzinę za godziną spędzali na modlitwie i śpiewach w sali zbornej. Czuli się jak gdyby wzniesieni ponad ziemię przez świadomość, że Bóg walczył w ich obronie.
W ciągu dnia zauważyli kilkakrotnie że tłumy ludu, najgorszej hołoty, jaka była w Jerozolimie, zbierały się na pustych polach dokoła kolonii i oglądali dom. Koloniści myśleli że Cliffort może zamierzał urządzić zbiegowisko dzikich tłumów, które miały wypędzić ich z domu. Ale wszyscy ci ludzie odeszli i dzień przeminął bez dalszych wypadków.
Wieczorem przyszła pani Gordon do Ingmara, który siedział na łóżko z podwiązanem kolanem.