Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. II.djvu/299

Ta strona została przepisana.

glądnęli do szopy, aby się przekonać czy żłoby są pełne.
A którykolwiek ze Szwedów zaprzęga konie, nie może powstrzymać się od myśli: „Nie tak tu trudno doprawdy żyć w tym kraju, teraz dopiero dobrze. Ach, jaka szkoda, że nie ma już między nami Timsa i Halfoora! Nie byłby się zagryzł na śmierć, gdyby był mógł jeździć takimi końmi.


∗             ∗

Było to pewnego poranku we wrześniu; Ingmar i Bo wyszli bardzo wcześnie z kolonii, jeszcze prawie podczas nocy. Mieli się udać do jednej z winnic, które koloniści wydzierżawili na górze Oliwnej.
Obaj ci ludzie rzadko kiedy żyli z sobą w zgodzie. Nie przyszło wprawdzie między nimi do otwartej nieprzyjaźni, ale nigdy nie byli tego samego zdania o jakiejść sprawie. Tak też idąc ku górze Oliwnej zaczęli sprzeczać się o drogę. Bo chciał iść dalszą drogą przez pagórki, mówiąc, że w ciemności łatwiej ją znaleść. Ingmar natomiast chciał iść krótszą a cięższą drogą, przez dolinę Jozafata która stąd prowadzi prosto na górę.
Gdy się przez chwilę o to posprzeczali, zaproponował Ingmar, aby każdy poszedł swoją drogą, wtedy pokaże się kto prędzej dojdzie. Bo zgodził się na to; poszedł w jedną stronę, a Ingmar w drugą.