Gdy Bo oddalił się, opanowała Ingmara wielka tęsknota, która dręczyła go zawsze, ilekroć był sam. „Ach, czyż Bóg nigdy nie zlituje się nademną i nie pozwoli mi wrócić do domu?“ rzekł: „Czy nie pomoże mi zabrać Gertrudę z Jerozolimy, zanim straci rozum do reszty?“
„Dziwna to rzecz, że właśnie to, poco tu przyjechałem, nie udaje mi się wcale“, rzekł półgłosem, idąc poprzez ciemności w myślach pogrążony, „do Gertrudy bowiem nie zbliżyłem się ani o krok.
„Co do innych rzeczy, to lepiej mi się powiodło, niż się spodziewałem. Wątpię, czy ci ludzi byliby się zabrali do pracy, gdyby mi nie przyszło na myśl objąć młym.
„Bardzo to dla mnie pocieszające że praca tak się rozpowszechniła“, ciągnął dalej; tak widziałem tu wiele dobrego i pouczającego, ale mimo to tęsknię teraz właśnie do domu. Zdaje mi się, że lękam się tego miasta i nie mogą odetchnąć swobodnie, zanim go nie opuszczę. Czasem znów mam takie uczucie, jak gdybym tu miał umrzeć i nigdy już nie wrócił do domu i nigdy nie miał oglądać Barbary i dwór ingmarowski“.
Zajęty tymi myślami doszedł Ingmar do doliny. Ponad nim zarysowywały się wysoko na tle nieba nocnego wyzębione mury i ze wszech stron wznosiły się potężne szczyty i zamykające wyjścia
Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. II.djvu/300
Ta strona została przepisana.