nie spotkamy się już nigdy w życiu. Chciałem ci zaproponować, abyśmy cofnęli podanie o rozwód““.
Ingmara głos brzmiał zimno, a oczy jego nie patrzyły na Barbarę, lecz na stary dwór, leżący przed nim. Kiwał głową do budynków, gdyż zdawało mu się, iż one z otworów na dachu i z niskich okien spoglądają na niego zamyślone. „Tak teraz zwróciły oczy na mnie“, szepnął. „Chcą przecie wiedzieć^ czy nauczyłem się nareszcie kroczyć Bożemi drogami!“
„Myślałem dzisiejszego dnia dużo o przyszłości“, rzekł Ingmar głośno. „Nie mogę dać zginąć takiemu człowiekowi jak Barbara, myślałem sobie. Muszę opiekować się nią, ale zwyczajnym sposobem, mężem i żoną nie możemy być. Chciałem więc zapytać cię, czy nie miałabyś ochoty wyjechać ze mną do Jerozolimy a tam oboje wstąpilibyśmy do kolonii. Ludzie są tam dobrzy i wiele jest naszych, tak że wnet oswoiłabyś się“. Zatrzymał się na chwilę, aby usłyszeć co mu odpowie.
„Więc chciałbyś z mojej przyczyny porzucić dwór?“
„Chcę tylko to uczynić, co jest słuszne“. Ingmar mówił tonem tak rubasznym, że o mało nie zlodowaciała.
„Straciłeś tam już oko, i słyszałam, że musiałeś powrócić do domu, ażeby nie ociemnieć“.
Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. II.djvu/361
Ta strona została przepisana.