Przekroczył bramę miasta, przeszedł przez kilka ulic i stanął na małym placu, tuz nad morskiem wybrzeżem. Stąd mógł widzieć całą przystań i dalekie pełne morze. Dzień był piękny i dobry do wyjazdu z Jaffy. Powierzchnia morza była, zupełnie spokojna i lśniła się błękitem, fale z lekka, tylko igrały dokoła dwóch czarnych skał bazaltowych, które leżały u wjazdu do przystani. W porcie znajdował się wielki europejski parowiec z niemiecką flagą.
Bo miał zamiar wyjechać francuskim okrętem, który miał tego dnia przybyć do Jaffy; nie mógł go jednak nigdzie odkryć, prawdopodobnie spóźnił się.
Europejski parowiec przybył zapewne niedawno, gdyż cały szereg wioślarzy gotował swe łodzie by przewieść pasażerów. Współubegali się międy sobą, hałasowali, krzyczeli i odgrażali się wzajemnie wiosłami.
Potem około dziesięć łodzi wyruszyło równocześnie. Silni i okazali wioślarze, ludzie dzicy i nieustraszeni, powstali i wiosłowali stojąc, aby szybciej dotrzeć do brzegu. Z początku byli nieco przezorni, skoro jednak minęli już obie niebezpieczne rafy, zaczęli wiosłować na wyścigi. Bo słyszał na brzegu ich śmiechy i wzajemne nawoływanie.
Wtedy opanowała go straszna ochota odjechać w tej chwili. Mógł przecie wyjechać tak
Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. II.djvu/54
Ta strona została przepisana.