Powiedział więc wioślarzowi, ażeby nawrócił łódź, lecz człowiek ów nie zrozumiał go i wiosłował dalej w kierunku do parowca. Wtedy Bo wstał i chciał ująć sam wiosła. Wioślarz bronił się i o mało co nie wywrócili łodzi podczas tej sprzeczki. Bo widział, że nie może nic innego uczynić, jak tylko siedzieć spokojnie i dać się zawieść do parowca. Opanowała go jednak trwoga, że przejdzie chwila, w której czuł się dość silnym do powrotu. „Skoro znajdę się na okręcie“ pomyślał, „ochota do wyjazdu owładnie mnie może z nową mocą“.
Lecz nie, to nie powinno być, musi raz na zawszę położyć koniec pokusie! Wetknął rękę do kieszeni, wyciągnął swe złotówki i rzucił je w morze.
Ledwie to uczynił, porwał go gorzki żal. Tak teraz mógł powiedzieć zupełnie słusznie, że odrzucił sam swe szczęście; teraz stracił Gertrudę na zawsze.
Gdy wiosłowali jeszcze kilka minut, spotkali kilka łodzi, płynących z parowca i obsadzonych gęsto pasażerami, którzy chcieli wylądować w Jaffie.
Bo przetarł ręką oczy; zdawało mu się w istocie, że ma jakieś widzenie. Wyglądało zupełnie tak, jak gdyby tu na tem morzu przejrzystem płynęło ku niemu kilka łodzi kościelnych, które tam w ojczyźnie płynęły rzeką w niedzielę.
Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. II.djvu/56
Ta strona została przepisana.