Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. II.djvu/65

Ta strona została przepisana.

Zresztą jednak uważał dobrze, aby spotkać się z karawanami, które towary swe składały przed bramą Jaffa.
Siedział więc przed gospodą i oglądał badawczym wzrokiem wszystkich obcych przybyszy, a gdy otwartą została kolej między Jaffą a Jerozolimą, podejmował prawie codziennie wędrówkę na dworzec. Odwiedzał patryarchów i biskupów w ich mieszkaniach i co piątku był na placu przed muzeum, gdzie żydzi twarze przyciskali do zimnych kamieni i opłakiwali pałac zburzony i mury zwalone, i minioną potęgę i proroków co leżeli w grobie, i kapłanów, cozeszli na bezdroża, i królów, co wzgardzili Wszechmogącym.
Pewnego pięknego i bardzo gorącego sierpniowego dnia pątnik wyszedł przed bramę Damaszku i wałęsał się po nagiej samotnej okolicy, otaczającej kolonię Gordońską. Gdy tak wlókł się wzdłuż drogi, ujrzał długi szereg wozów, które z kolei podążały do kolonii. W wozach siedzieli ludzie z surowemi, poważnemi twarzami. Niektórzy z nich byli kardzo brzydkimi, mieli blond włosy z rudawym odcieniem, ciężkie powieki i wystające dolne wargi.
Gdy ludzie ci przejeżdżali przed pątnikiem, uczynił on to samo, co zawsze czynił, gdy nowi pielgrzymi przybywali do Jerozolimy. Powlókł swój