nie poznał swych rodaków, chociaż niektórzy z nich byli niegdyś bliskimi jego sąsiadami. Tyle jednak zrozumiał, że jest już w Jerozolimie, i miał jedno życzenie, wytrzymać jeszcze tak długo, aż zobaczy święte miasto.
Jadąc z kolei dość oddalonej od miasta, nie mógł Birger niczego widzieć, a czekając aż pochód ruszy, leżał cicho z zamkniętymi oczami. Nakoniec wszyscy umieścili się w wozach, które na nich czekały. Jechali ku dolinie Hinsom i tu ze szczytu jednego wzgórza, ukazała im się Jerozolima.
Birger podniósł ciężkie powieki i ujrzał miasto, otoczone potężnym murem z basztami i wieżycami. Z poza muru sterczały wysokie, sklepione budynki i kilka palm kołysało się w wietrze.
Lecz był to już wieczór, słońce stało nisko ponad szczytem zachodnich pagórków. Było czerwone i wielkie, rzucało ogniste światło na całe niebo, a ziemia dokoła lśniła się również czerwono-złocistym żarem. Lecz Birger sądził, iż to światło pochodziło nie od słońca, lecz od miasta, które lśniło się szczerem złotem i z wieżyc krytych kryształowemi płytami.
Birger Larson uśmiechał się, widząc dwa słońca, jedno na niebie, a drugie na ziemi, a tem drugiem była Jerozolima, miasto boże.
Przez chwilę Birger czuł się, jakby uleczonym tą radością pełną zdrowia. Lecz wkrótce gorączka
Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. II.djvu/69
Ta strona została przepisana.