Strona:Selma Lagerlöf - Legendy Chrystusowe.djvu/118

Ta strona została przepisana.

ciowie, synowe i mnóstwo wnuków. Była to tak liczna rodzina, że tworzyła jakby mała armię. Jakąś matkę staruszkę, niezdolną iść, nieśli synowie na ramionach a ona dumnie spoglądała na tłumy rozstępujące się z uszanowaniem.
Zaprawdę ranek ten najsmutniejszego mógł był pokrzepić otuchą. Niebo przesłaniały dobroczynne lekkie mgły, chroniąc nieco od palącego żaru słońca podróżnych, a pod tym podniebnym welonem zapachy kwitnących drzew i młodego listowia nie ulatniały się tak szybko, jak zwykle, jeno trwały nad drogą i łąkami.
Piękny ten dzień, podobny do zmierzchu, przyćmionym światłem swoim i powietrzem bez ruchu, zdawał się udzielać coś ze swej istoty, podążającym do celu tłumom; szły pogodne ale w namaszczeniu jakimś. Ściszonym głosem śpiewali ludzie hymny pradawne, albo przygrywali na osobliwszych starożytnych instrumentach, wydających tony podobne do brzęczenia komarów, lub ćwierkania świerszczy.
Faustyna jadąc w gromadzie, nadążała z ochotą. Popędzała wierzchowca, podczas rozmowy z młodym rzymianinem jadącym obok niej.
— Śniło mi się dziś, że mię Tyberiusz naglił, aby nie mitrężyć czasu w podróży, jakby mu wielce zależało na tym, żebyśmy koniecznie dziś w Jerozolimie stanęli. Widocznie bogowie dają mi wskazówkę, abym się śpieszyła...
Gdy to mówiła, wyjechali właśnie na przełęcz