długiego pasma gór; mimo woli wstrzymała Faustyna konia. Przed nią roztaczała się głęboka ogromna kotlina, otoczona pięknymi wzgórzami, z ciemnej jej głębi wznosiła się olbrzymia skała, a na szczycie jej widać było miasto Jerozolimę.
Ciasne górskie miasto, murami i basztami swymi połyskujące z dala, jak korona na płaskowzgórzu skalistym, było dziś tysiąckroć powiększone. Wszystkie wzgórza wokoło okryte były pstrymi namiotami i tłumami ludzi.
Faustyna domyśliła się, że cała ludność kraju zebrała się dziś w Jerozolimie na jakieś wielkie święto. Ci, co dalej mieszkali przybyli wcześniej i porozbijali namioty. Mieszkający w pobliżu miasta nadciągali jeszcze.
Z wszystkich zielonych pogórków widać było rzesze jak napływały, niby strumień nieprzerwany białych szat, śpiewów i świątecznej uciechy.
Staruszka wpatrywała się w ten przypływ tłumów i w długie szeregi namiotów, wreszcie rzekła do swego młodego towarzysza.
— Wydaje mi się, mój Sulpicjuszu, jakby cały lud tej krainy dążył dziś ku Jerozolimie.
— I słusznie, gdyż tak jest w istocie, — odpowiedział rzymianin, który głównie dlatego towarzyszył Faustynie, ponieważ lat kilka przebył w Judei. Oni obchodzą teraz wielkie święto wiosenne i wszystko co żyje — młodzi i starzy odbywają pielgrzymkę do Jerozolimy.
Faustyna zamyśliła się chwilę.
Strona:Selma Lagerlöf - Legendy Chrystusowe.djvu/119
Ta strona została przepisana.