Strona:Selma Lagerlöf - Legendy Chrystusowe.djvu/126

Ta strona została przepisana.

trudności prawie nie do zwyciężenia.
— W tych natłoczonych uliczkach łatwiej by może iść, niż jechać konno, — rzekł on. — Jeżeli nie jesteś nadto znużoną, radziłbym ci przejść pieszo do pałacu namiestnika. Prawda, że to daleko, ale konno nie dostaniemy się tam wcześniej jak przed północą.
Faustyna przystała chętnie. Zsiadła z konia i zostawiła go pod opieką niewolnika. Po czym pieszo zaczęli Rzymianie wędrówkę przez miasto.
Szło im o wiele lepiej. Niebawem dotarli do środka miasta, a Sulpicjusz pokazywał właśnie Faustynie dosyć szeroką ulicę, w którą niebawem skierować się mieli.
— Patrz Faustyno, — rzekł — skoro przejdziemy tę ulicę będziemy już blisko celu. Wiedzie ona wprost do naszego zajazdu.
Właśnie jednak kiedy mieli skręcić w tę stronę, napotkali największą z przeszkód.
Zdarzyło się, że w tej samej chwili, gdy Faustyna dotarła do drogi wiodącej od pałacu namiestnika do bramy sprawiedliwości, sięgającą aż po Golgotę, prowadzono właśnie jeńca, skazanego na ukrzyżowanie.
Wyprzedzała go dzika czereda młokosów, którzy pierwsi chcieli widzieć wykonanie wyroku. Pędem szalonym rwali przez ulicę, z uniesieniem wyciągając w górę ramiona, wyjąc z radości, na myśl, że zobaczą coś, czego codziennie widzieć nie można.