Coraz niżej pochylał się cesarz nad wizerunkiem i coraz wyraźniej występowała twarz cudowna. Z mglistych zarysów zajaśniały nagle oczy, jakby żyjące, wzniosłość cierpienia objawiła się w nich w takiej czystości, jakiej cesarz nigdy przedtem nie oglądał.
Wsparty na łożu pochłaniał ten obraz oczyma.
— Czy to człowiek? — pytał z cicha. — Czy to mógł być człowiek? Potem legł i milcząc wpatrywał się w obraz. Łzy zaczęły spływać po jego policzkach.
— Jakże mi żal, że ciebie już nie ma na ziemi, ty Nieznany! — szeptał do siebie.
— Faustyno! — zawołał wreszcie — jak mogłaś dopuścić do jego śmierci? — On byłby mnie uleczył!
I znowu pogrążył się w zapamiętanie, wpatrzony w obraz.
— Człowieku, — rzekł po chwili — skoro ty nie możesz mnie już uleczyć, ja cię jeszcze pomścić mogę! Srodze zacięży ręka moja nad tymi, którzy cię zgładzili!...
Znowu milczał czas długi, po czym osunął się ziemię i padł przed wizerunkiem cudownym na kolana.
— Oto człowiek! — mówił — jakiego nie miałem nadziei spotkać już nigdy, a wskazując na siebie, rzekł — i ja i wszyscy inni jesteśmy jako potwory lub zwierzęta dzikie, a ty, tyś jest człowiekiem!
Strona:Selma Lagerlöf - Legendy Chrystusowe.djvu/149
Ta strona została przepisana.