Strona:Selma Lagerlöf - Legendy Chrystusowe.djvu/154

Ta strona została przepisana.

posadził go na dłoni i puścił w lot.
Gdy jednak ptaszek pobujał chwilę i obejrzał sobie piękną ziemię, na której miał żyć odtąd, przyszła mu ochota oglądnięcia samego siebie. Ujrzał wtedy, że zupełnie jest szary, a gardło jego szare tak samo jak i cała osoba. Pliszka obracała się i kręciła, przeglądając się w wodzie, nie mogła odkryć jednak ani jednego czerwonego piórka.
Wróciła tedy do Pana Boga.
Pan Bóg dobry i łagodny siedział na tronie, a z rąk mu ulatywały motyle krążące około głowy, gołębie gruchały mu na ramionach, a z ziemi wokoło niego wykwitały róże, lilie i amaranty.
Serduszko ptaka pukało gwałtownie ze strachu, ale zakreślając lekkie łuki przylatywał przecie coraz bliżej i bliżej do Wszechmocnego, aż wreszcie usiadł mu na ręce.
— Czego ty chcesz! — zapytał Pan Bóg.
— Chcę tylko spytać o coś, — rzekł ptaszek.
— Cóż chcesz wiedzieć? — zapytał Pan Bóg.
— Dlaczego mam się nazywać pliszka czerwonogardła, skoro od dzioba do ogona jestem cała szara? Dlaczego mam imię czerwonogardła, kiedy nie posiadam ani jednego czerwonego piórka?
I mała ptaszyna pozierając błagalnie swymi czarnymi oczkami schyliła główkę. Na około widziała bażanty, całe czerwone przyprószone złotym połyskiem, papugi w bogatych purpurowych kołnierzach, koguty o grzebieniach koralowych, nie mówiąc już o motylach, złotych rybkach i różach...