nie osiągając, głęboko. I wtedy przestraszył się, że to tak głęboko.
— Gdybyż już z matką powrócił! — westchnął. Zbawiciel spojrzał na Piotra wielkimi, smutnymi oczyma.
— Niema ciężaru, którego by mój anioł nie uniósł — wyrzekł jakby do siebie.
Droga w przepaść szła tak głęboko, że promień słońca nie mógł dna dosięgnąć, gęsty, nieprzenikniony mrok tam panował. Zdawało się jedynie, że anielski lot wniósł tam nieco światła i jasności z sobą, tak, że Święty Piotr mógł zobaczyć coś nie coś.
Ogromna czarna pustynia skalna, ostre, kolczate kamienie tworzyły jej ściany, między nimi błyszczały kałużki czarnej wody... Ani trawki, ani drzewa, ani żadnego znaku życia...
Wszystkich zjeżonych iglic skalnych czepiali się nieszczęśni zmarli. Zwisali z nich wdrapawszy się w nadziei, że się dobędą z przepaści, a widząc, że nigdzie wyjścia nie ma, zostawali w górze, tężejąc z przerażenia.
Święty Piotr widział kilku z nich, siedzących i leżących z ramionami wyciągniętymi w tęsknocie wieczystej ku górze; z oczyma wbitymi w jaśniejący otwór czeluści. Inni rękami zakrywali oczy, aby nie patrzeć na beznadziejną okropność otoczenia.
Wszyscy trwali w bezruchu. Niektórzy leżeli bezwładnie w kałużach, nie usiłując nawet powstać.
Strona:Selma Lagerlöf - Legendy Chrystusowe.djvu/168
Ta strona została przepisana.