wu konia. Wielce się czuł upokorzony i stracił niemal wiarę w pomyślność całej wyprawy.
Nad wieczorem przybył do Ramle, gdzie skierował się do zajazdu tam, kędy zwykle karawany zajeżdżały na noc. Był to ogromny kryty dziedziniec otoczony zasiekami na konie. Izb nie było wcale, ludzie sypiali obok zwierząt.
Zastał tam już tłumy podróżnych, gospodarz jednak wyszukał miejsce jeszcze i dla jego konia i pożywił ich obu.
Widząc, jak względnie się z nim obchodzą, pomyślał:
— Nabieram przekonania, że rabusie zrobili mi przysługę zabierając zbroję i wierzchowca. Łatwiej przedostanę się przez ten kraj, jeśli mię będą mieli za obłąkanego.
Uwiązawszy konia usiadł na okłocie słomy z świecą w ręku. Chciał czuwać całą noc.
Zaledwie jednak usiadł, zasnął. Okrutnie znużony wyciągnął się jak długi i spał aż do rana.
Gdy się ocknął nie było ani świecy ani płomyka. Szukał w słomie ale nigdzie znaleźć nie mógł.
— Ktoś mi ją zabrał i zgasił! — rzekł wtedy.
Zrazu starał się wmówić w siebie, że rad nawet z tego obrotu rzeczy i lepiej, że nie trzeba się męczyć dłużej niemożliwym przedsięwzięciem...
Równocześnie jednak uczuł wokoło siebie pustkę wielką i żałość, a gorące pragnienie dokonania zamiaru owładnęło nim z taką siłą jak nigdy jeszcze.
Strona:Selma Lagerlöf - Legendy Chrystusowe.djvu/197
Ta strona została przepisana.