Strona:Selma Lagerlöf - Legendy Chrystusowe.djvu/199

Ta strona została przepisana.

rzy teraz w licznych zastępach do Jerozolimy dążyli.
Chociaż najczęściej jechał samotny, nie odczuwał nudy ani jednostajności. Ciągle musiał czuwać nad chwiejnym płomykiem świecy, ani na chwilę nie mógł odwrócić od niego uwagi. Trzeba było tylko kropli deszczu, jednego silniejszego zadęcia wichru, a już byłoby po niej.
Jadąc tak samotnie kiedy cały umysł jego skupionym był w jednem pragnieniu, aby płomyk przy życiu zachować, przypomniał sobie Raniero, że coś podobnego sam spotkał już kiedyś. Widział raz kogoś, co czuwał nad czymś równie znikomym i wątłym jak płomyk świecy...
Zrazu majaczyło mu się jeno niewyraźnie, tak, że nie był pewny, czy to nie sen jaki co mu się plącze po głowie.
Ale gdy tak jechał samotnie przez różne kraje, nieustannie wracała mu myśl, że już raz coś podobnego widział w życiu.
— Jakbym przez całe życie na nic innego nie patrzył — mówił do siebie.
Pewnego wieczora wjeżdżał do jakiegoś miasta. Zmierzch zapadał a kobiety stojąc we drzwiach wyglądały powrotu mężów. Jedna z nich słuszna, smukła, z poważnymi oczyma przypomniała mu żonę.
W tej chwili uświadomiło mu się nagle, że to dla Franciszki właśnie miłość jej ku niemu była tym płomykiem świętym, który chronić usiłowała