dawnej florenckiej pracowni i zająłby się znowu wyrabianiem zbroic kunsztownych.
— Zaprawdę ten płomyk przeistoczył mnie do gruntu — myślał w duchu — zrobił ze mnie zgoła innego człowieka.
Na samą Wielkanoc zdążał Raniero do Florencji.
Zaledwie wjechał w bramę miasta, siedząc wstecz na koniu, nasunął kaptur na twarz a świecę trzymał w ręku płonącą, gdy wtem, żebrak jakiś zabiegł mu drogę, wołając zwykłe.
— Pazzo, pazzo!
Na krzyk ten wybiegł z za bramy ulicznik; za nim włóczęga, który cały dzień nic nie miał do czynienia, tylko leżał zagapiony w niebo, zerwał się na równe nogi. Obaj zaczęli wołać:
— Pazzo, pazzo!
Ponieważ trzech już krzyczało, dość więc czynili hałasu, aby zgromadzić wszystkich chłopaków z całej ulicy. Zbiegali się z wszystkich nor, zakątków, a ujrzawszy Raniera w wytartym płaszczu na nędznej szkapie, krzyczeli:
— Pazzo, pazzo!
Do tego jednak był już Raniero przyzwyczajony. Jechał spokojnie ulicą, nie zważając na krzykaczy.