Ci natomiast nie zadawalniali się wołaniem, jeden z nich podskoczył w górę, aby świecę pątnika zdmuchnąć.
Raniero podniósł ją, popędzając zarazem konia, aby ulicznikom umknąć.
Oni ścigali go jednak zajadle, wytężając wszystkie siły, aby płomyk chwiejący się zdmuchnąć.
Im więcej Raniero wysilał się, aby go ochronić, tym gwałtowniej nastawali nań tamci. Wyskakiwali jeden drugiemu na plecy, nadymali dmuchając policzki. Rzucali czapkami w świecę. Tylko dlatego, że było ich takie mnóstwo i że jeden drugiemu w drogę wchodził, nie udało się im złej psoty wykonać.
Na ulicy była wszędy uciecha. W oknach gromadzili się ludzie i śmiali się w głos. Nikt nie miał współczucia z obłąkanym, który bronił wątłego płomyka jak skarbu. Czas było do kościoła, gromadki ludzi szły na mszę. Stawali po drodze i śmiali się z dziwowiska.
Teraz podniósł się Raniero w siodle i stał w strzemionach, aby tylko świecę podnieść jak najwyżej. Wyglądał dziko. Kaptur mu opadł i widać było twarz bladą, wychudłą, jak twarz męczennika. Świecę wciąż podnosił w górę, jak tylko mógł najwyżej.
Cała ulica zaroiła się tłumem. I starsi zaczęli brać udział w zabawie. Kobiety powiewały chustkami, mężczyźni biretami. Wszyscy pracowali nad tym, aby świecę szaleńca zgasić.
Strona:Selma Lagerlöf - Legendy Chrystusowe.djvu/208
Ta strona została przepisana.