lepiającą białością, że wcale z początku nie wiedział na co patrzy.
— Zdawało mi się, żeś miała dziecko na ręku — rzekł żołnierz.
— Widzisz co niosę — odrzekła.
Wreszcie przypatrzył się żołnierz, że to, co tak błyszczało i jaśniało, było snopkiem białych lilii, takich jak tam opodal rosły na polu. Tylko blask ich był świetniejszy, jaskrawszy, zaledwie znieść mógł ich widok.
Wetknął rękę między kwiaty. Nie mógł się zbyć podejrzenia, że to było dziecko, które kobieta niosła, ale dotykał tylko gładkich płatków kwiecia.
Zawiódł się gorzko i w złości chętnie był by oboje tych ludzi uwięził, ale nie mógł podać ku temu żadnego powodu.
Kobieta, widząc jego zmieszanie, spytała:
—- Czy nie chcesz nas puścić?
Żołdak, milcząc, cofnął lancę, którą trzymał przed otworem bramy i ustąpił w bok.
Kobieta zakryła znowu kwiaty swym odzieniem, a równocześnie patrzyła z uśmiechem uwielbienia na to, co niosła na ręku.
— Wiedziałam, że nie uczynisz krzywdy, skoro je tylko zobaczysz — powiedziała do żołdaka.
Poczem oddalili się śpiesznie, a żołnierz poglądał za nimi tak długo, jak jeno dojrzeć ich zdołał.
A podczas, gdy ich tak ścigał wyrokiem, wydało mu się wyraźnym, że ona przecie niesie dziecko, a nie więź lilii, prawdziwe, żywe dziecko.
Strona:Selma Lagerlöf - Legendy Chrystusowe.djvu/54
Ta strona została przepisana.