Strona:Selma Lagerlöf - Legendy Chrystusowe.djvu/61

Ta strona została przepisana.

Palma rozglądnęła się wokół.
— Dziwno mi, że lwy się jeszcze nie stawiły, — mówiła dalej — nie widzę żadnego w ruchu. A i zbójców nie widzę na puszczy. Przyjdą pewnie jeszcze.
— Siedmioraka śmierć ich czeka — mówiła palma dalej.
— Lwy ich pożrą, węże zatrują, pragnienie ich zmoże, piasek zasypie, rozbójnicy ich zabiją, słońce ich spali i strach zniszczy ich do szczętu.
I usiłowała myśleć o czymś innym. Los tych ludzi napełnił ją żałością.
Na całym obszarze jednak, który palma oglądnąć mogła, nie znajdowała niczego, czego by od tysiąca lat nie była znała i oglądała na puszczy. Nic nie mogło przykuć jej uwagi. Musiała znowu zwrócić myśl do obojga podróżnych.
— W taki upał i w taki wiatr! — rzekła, wspominając tych najcięższych wrogów żywota — cóż to niesie ta kobieta na ręku? Zdaje mi się, że ci nierozsądni ludzie dziecko małe mają z sobą.
Palma, która, jak zwykle starzy, daleko widziała, nie myliła się. Kobieta niosła dziecko, śpiące z głową opartą na jej ramieniu.
— Dziecko nieodziane nawet dostatecznie. — zauważyła palma. — Matka zarzuciła swoją szatę na nie i tak je osłoniła. Musiała je w popłochu porwać z posłania, uciec z nim. Teraz rozumiem wszystko: Ci ludzie to zbiegi.