Strona:Selma Lagerlöf - Legendy Chrystusowe.djvu/63

Ta strona została przepisana.

— Gdybym mogła im radzić, powiedziałabym: wracajcie.
— Wrogi ich nie mogą być tak okrutne, jak pustynia. Może im się zdaje, że to łatwo żyć w pustyni. A ja wiem, jak to czasem trudno utrzymać się przy życiu. Pamiętam jeszcze z młodości, jak wicher całą górę piasku zwiał na mnie. Bliska byłam zduszenia. Gdybym mogła umierać, byłaby to moja ostatnia godzina.
I dalej głośno myślała palma, jak to bywa zwyczajem pustelników.
— Dziwnie melodyjny szum przebiega mą koronę — rzekła. — Końce mych liści drgają. Sama nie wiem, co mnie na widok tych ubogich wędrowców przenika. Ale ta smutna niewiasta tak jest piękna. Ona mi nasuwa wspomnienie o najszczególniejszym zdarzeniu mego życia.
I podczas gdy liście ciągle grały szemrzącą melodię, rozmyślała palma jak to niegdyś w dawnych czasach, gościło tu w pustyni dwoje świetnych postaci. Była to królowa Saba, a z nią mędrzec, król Salomon. Królowa wracała do swej krainy, król odprowadzał ją część drogi, tu się żegnali. — Na pamiątkę tej chwili, — rzekła królowa — kładę w ziemię pestkę daktylową i chcę, aby z niej palma urosła, która trwać będzie tak długo, póki w judejskiej ziemi nie powstanie król większy od Salomona. — A mówiąc to włożyła ziarno w ziemię, którą łzy jej zrosiły.
— Czemuż dziś właśnie przypominam sobie to