lała palma. — Biednym tym wędrowcom ostatnia bije godzina.
Słyszała jeszcze, że oboje obawiali się wilków. Mąż mówił, iż lepiej było zostać i walczyć z żołdactwem, niżeli uciekać. Lżejszą śmierć by mieli.
— Bóg nas wspomoże, — rzekła niewiasta.
— Jesteśmy opuszczeni między dzikimi zwierzętami i wężami, — rzekł człowiek — nie mamy jadła ni napoju. Jakże nas Bóg wspomoże?
Rozdarł w rozpaczy szaty swe i twarz przycisnął do ziemi. Wszelaką stracił nadzieję, jako człowiek z raną śmiertelną w sercu.
Niewasta siedziała, obejmując kolana rękoma. Wzrok jej wyrażał bezgraniczny smutek.
Palma czuła, że szum żałosny jej liści się wzmaga. Kobieta musiała dosłyszeć go także, gdyż podniosła oczy ku koronie drzewa. A zarazem mimowolnie podniosła w górę ramiona.
— O! daktyle, daktyle! — zawołała.
W głosie tak wielkie wyrażało się pragnienie że stara palma rada była zmaleć do miary jałowica, żeby daktyle tak łatwo można było zrywać, jak głóg dzikiej róży.
Wiedziała, że z korony jej zwisają pęki owoców, ale jakżeby ludzie mogli się dostać na tak zawrotną wysokość!
Mężczyzna widział już jak wysoko, niemożliwie do osiągnięcia, daktyle wisiały. Nie podniósł nawet głowy. Prosił jeno kobiety, aby nie domagała się rzeczy niemożliwej.
Strona:Selma Lagerlöf - Legendy Chrystusowe.djvu/65
Ta strona została przepisana.