Strona:Selma Lagerlöf - Legendy Chrystusowe.djvu/66

Ta strona została przepisana.

Dziecko jednak oddane sobie dreptało wokoło, zabawiając się źdźbłem i trawą usłyszało co matka mówiła.
Mały nie mógł sobie wyobrazić, że matka jego mogłaby nie dostać czegoś, czego sobie życzyła. Skoro tylko wspomniano o daktylach, zaczął pilnie oglądać drzewo. Dumał i rozmyślał jakby tych daktyli dostać. Czółko jego zmarszczyło się prawie pod jasnymi kędziorami. Wreszcie uśmiech przemknął mu przez twarzyczkę. Znalazł sposób. Poszedł do palmy zaczął ją głaskać malutką rączką i rzekł słodkim dziecięcym głosem:
— Palmo, pochyl się! Palmo, pochyl się!
Ale cóż to się działo? Co to takiego? Liście zaszumiały jak gdyby orkan je przeszył, a ogromny pień drzewa dreszcz po dreszczu przebiegał. Palma uczuła, że dziecko władzę ma nad nią. Nie mogła mu się oprzeć.
I pochyliła się wyniosła kolumna przed dzieckiem jak się ludzie przed książętami schylają. Ogromnym łukiem gięła się ku ziemi, tak nisko, że olbrzymia korona drżących liści zamiotła piasek pustyni.
Dziecko nie zdawało się ani zdziwione ani zalękłe, z krzykiem radości zbliżyło się i obrywało grono po gronie z korony palmowej.
Gdy już sporo narwało, a drzewo zawsze jeszcze korna leżało na ziemi, zbliżyło się znowu głaszcząc je i rzekło przemiłym głosem:
— Podnieś się palmo, podnieś się palmo!