więź lilji, ale prawdziwe żywe dziecię niosła.
Stał tak na miejscu swojem i za wędrowcami poglądał, gdy nagle głośne krzyki i wołania rozległy się na ulicy. Był to Voltigius, co z garścią ludzi swoich ku niemu śpieszył.
— Zatrzymaj ich! — wołali. — Bramę zawrzyj przed nimi! Ujść im nie daj!
Nadbiegli wreszcie do wartownika, i jęli mu powiadać, że na trop owego zbiegłego chłopięcia wpadli. Już go w domu własnym szukali, aleć i stamtąd ujść zdołało. I widzieli zdala, jak uciekali z niem rodzice jego. Ojciec — rosły siwobrody mąż, siekierę miał w ręku, a matka smukła niewiasta, ukrywała dziecię w fałdach podniesionej szaty.
W chwili, gdy Voltigius opowiadał, w bramę miejską wjeżdżał beduin na dzielnym koniu. Bez słowa jednego rzucił się żołnierz na jeźdźca. Z konia przemocą na ziemię go zwalił, na siodło wskoczył i drogą jak wicher popędził.
∗
∗ ∗ |