trójramienny kandelaber, a na kominku trzaskał wesoło ogień.
Babunia była to osoba wysoka, chuda i zgoła niepodobna do Maji Lizy. Inaczej też być nie mogło, bowiem była ona jeno macochą, matki pastorówny, ale kochała przybraną wnuczkę miłością taką, jakby była częścią jej krwi i ciała.
Niezawodnie znała się pani Beata na jakichś sztuczkach szatańskich, bo jakkolwiekby stały sprawy na plebanji, w jej mieszkaniu było zawsze widno, ciepło i niezmiernie czysto. Gotowała i spała w jednej jeno stancyjce. Ale niewiadomo, co stanowiło stancji ozdobę, czy łóżko, o kryte białą firanką, zwisającą u pozłacanego pręta, czy błyszczące jak srebro i złoto naczynia i porcelanowe talerze, ustawione na półkach.
Sama też wyglądała powabnie i wykwintnie, tylko ręce jej nadwerężył tak reumatyzm, że nie mogła zginać pokrzywionych palców. Trudno jej było podać rękę, gdyż nikt nie wiedział, jak ją trzymać.
Gdy pastorówna wyraziła swą prośbę, wyśmiała ją zrazu trochę, zaraz potem jednak przystała na współdziałanie i dodała, że sama czeka z roku na rok na kogoś, a rada by się dowiedzieć, czy się w tym roku zjawi.
Najlepiej było tedy zostać u babuni i wziąć się tu do pieczenia proroczego placka.
Strona:Selma Lagerlöf - Maja Liza.djvu/107
Ta strona została przepisana.