chwili uczyniła matka ruch, jakby chciała zawrócić w głąb lasu, a braciszek uczynił naturalnie to samo co matka.
Powzięła postanowienie i śmiało zaczęła zstępować ze stromego zbocza. Zrazu kroczyła pomału, potem coraz prędzej, bo wiatr dmuchał od tyłu, pchając ją, nakoniec poprostu musiała biegnąć. Wystrzegała się, by nie spojrzeć za siebie, bowiem matka lub brat mogli jej dać znak powrotu i wszystkoby przepadło. Była teraz niemal pewna, że wołają oboje, by stanęła. To jej jednak nie wprawiało w zakłopotanie, bo dostała się w sam pas huraganu, który hałasił i łomotał tak, że niepodobieństwem było pochwycić słowa.
Nie zachodziła też obawa, że matka podbiegnie i zatrzyma ją, bowiem musiała prowadzić malca, by go wichr nie obalił i nie mogła iść szybko.
Uspokoiło ją to, szła tedy, nie oglądając się wstecz. Niestety, burza była gorsza, niźli sobie wyobrażała.
Ponad głową dziewczyny przelatywały ogromne czarne ptaszyska, machając skrzydłami. Pędzone wiatrem, sunęły i roztrząsały się w locie tak, że po chwili nie miały już ani skrzydeł ani nawet ciała. Ogarnęła ją zgroza, nic podobnego nie widziała bowiem dotąd, a przyszła do siebie dopiero poznawszy, że te ptaki, to wielkie okłoty słomy, wyrwane z jakiegoś dachu.
Strona:Selma Lagerlöf - Maja Liza.djvu/12
Ta strona została przepisana.