Strona:Selma Lagerlöf - Maja Liza.djvu/14

Ta strona została przepisana.

— Tak! — dodał malec. — Musisz najeść się tyle wiatru, by ci starczyło na cały miesiąc!
Matka i brat poszli dalej, a ona musiała rada nierada iść za nimi.
Gdy dotarli do Uwhofu, spotkali Lotę-latawicę i Jasia-dziadusia. Oboje byli nawykli do każdej pogody, włócząc się po żebrach w świątek, czy piątek, a mimo to zobaczywszy idących, złożyli dłonie koło ust i poradzili im, by co prędzej wracali, bo nad jeziorem jest tak strasznie zimno, że na pewno pomarzną wszyscy.
Mimo to matka i malec poszli dalej. Dotąd czuli urazę do smarkuli i chcieli jej dać poznać całą okropność burzy, aż do syta.
Po pewnym czasie spotkali konia Eryka z Falli. Kroczył sam, ciągnąc puste sanki prosto do domu, nie troszcząc się o swego pana, któremu wichr zerwał kapelusz i który teraz właśnie biegał wzdłuż płotów, przełaził niskie murki, otaczające zagrody i nużał się w głębokich rowach. Znudziło mu się poprostu stanie, więc ruszył przed siebie.
Ale matka i malec mieli takie miny, jakby się im to wszystko wcale dziwnem nie wydawało. Szli poprostu dalej i basta.
Nie zatrzymali się ni razu, aż dotarli do wzgórz pod Broby. Tam wpadli odrazu w wielki tłum ludzi, koni i sanek. Wszyscy czekali tu, nie mogąc ruszyć dalej. Bo oto stała się rzecz dziwna. Wielka jodla