plały bez końca! Co więcej, gdybyż to słyszała, jak ciotka śmieje się z opowiadań siostrzenicy o macosze i wszelakich, jej czynach!
Maja Liza nie była już teraz płaczką, odpoczęła, poweselała i ze śmiechem mówiła o różnych przeciwnościach swego życia. Macocha sądziła pewnie, że ciotka będzie dla Maji Lizy taką jak ona sama, przeto w padłaby w wielki gniew, będący skutkiem rozczarowania.
Nie dość tego, oto przybywając rano i zastając je obie z ciotką tylko, macocha nie miałaby powodu do tak wielkiego oburzenia, jak potem w ciągu dnia.
Przed południem zajechał nagle przed dom jakiś podróżny. Maja Liza obróciła się szybko do okna i zobaczyła wysokiego, przystojnego mężczyznę, wysiadającego z małych, zielono malowanych sanek. Ubrany był w samodziałową, fryzową odzież koloru tak jasnego, że wydawała się białą. Nie miał futra, ale z zachowania jego i ruchów, gdy witał pana domu, wynikało wyraźnie, że musi być człowiekiem niezwykłym.
Ciotka tak dalece nawykła do podróżnych, że nie raczyła nawet wyjrzeć oknem i Maja Liza musiała poprosić, by się obejrzała i powiedziała jej, kim jest ten śliczny pan.
Ciotka mogła w samej rzeczy zaspokoić jej ciekawość. Przed domem stał we własnej osobie pleban z Finnerudu, pastor Liljecrona.
Strona:Selma Lagerlöf - Maja Liza.djvu/164
Ta strona została przepisana.