grywać zaczął polki i stare tańce narodowe, ni lepiej ni gorzej niż każdy inny grajek wiejski w okolicy.
Maja Liza odczuła mimo wszystko coś w rodzaju rozczarowania. Pochodziło to stąd, że ogarnięta została marzeniem i nie mogła odróżnić wyobraźni od rzeczywistości. Przez cały wieczór dumała o człowieku, który narzeczoną swą wpędził muzyką w śmierć, a jednocześnie jawiła jej się postać kowala. To też sądziła, że i on posiadać musi w smyczku swym ową wielką, groźną moc, co pozbawia ludzi życia zapomocą tonów.
Nie mogła się otrząsnąć z urojenia i ciągle łapała się sama na marzeniach, na patrzeniu w grającego kowala i na zadawaniu sobie pytania, czy naprawdę nie jest już w stanie myśleć o nikim, prócz tej, którą utracił.
Kowal zrzucił sztywny, obcisły kabat furmański, w celu wygodniejszego poruszania rękami, i Maja Liza, rzucająca nań ciągle nieznaczne, przelotne spojrzenia, dostrzegła wiszącą u zegarka wielką, błyszczącą monetę.
Drgnęła na myśl, że może to być ów talar, który mu posłała. Kowal bywa zazwyczaj biedny, skądże więc ten kowal posiadał zegarek. Czyż mu go podarował zarządca? A choćby i tak było, to dziwne, że zawiesił tak drogocenną monetę bezpożytecznie u łańcuszka?
Strona:Selma Lagerlöf - Maja Liza.djvu/191
Ta strona została przepisana.