skierowała zaraz potem wzrok tam gdzie Liljecrona.
Maja Liza posłała oczy w tymże kierunku i przekonała się, iż oboje śledzą przenikliwie macochę.
Była ona dziwnie wzburzona. Twarz miała trupio bladą, a w oczach ten sam obłęd i tę grozę, jakie spostrzegła Maja Liza czasu pierwszego spotkania. Nie ulegało kwestji, że miota nią strach przeraźny.
Przemknęło jej przez myśl, że może macocha napisała kartkę, ale odrzuciła zaraz to przypuszczenie, wspomniawszy, iż nie jest biegłą w sztuce pisarskiej. Strach pastorowej przypisała tej okoliczności, że ojciec był niezwykle podniecony. Istniał poważny powód do obaw, bo sprawa źle się skończyć mogła.
Dobrze, że Maja Liza spojrzała na macochę, bo to jej przywiodło na pamięć, by szczędziła ojca. Wysłuchała do końca, co mówił, potem zaś gdy wykrzyknął, że nie mógłby jej zwać dalej córką, rzekła pokornie:
— Czyń, drogi ojcze, co uważasz za słuszne. Jeśli mi nie wolno żyć dłużej pod twym dachem, to w takim razie...
Tu jednak przerwała jej żona pastora Liljecrony. Zerwała się żywo, podeszła do niej i chwytając dłoń dziewczyny wykrzyknęła, że nie o to wcale idzie. Życzeniem jej oraz zarządcy Henriksbergu jest, by o liście nie było już mowy. Przedłożyli go oboje pastorowi poto jeno, by dowieść, że Maja Liza kocha
Strona:Selma Lagerlöf - Maja Liza.djvu/256
Ta strona została przepisana.