Strona:Selma Lagerlöf - Maja Liza.djvu/271

Ta strona została przepisana.

— Fakt, że nie kocham pastora Liljecrony, nie dowodzi wcale, by serce moje wolnem było! Mógł się znaleźć ktoś inny...
Skłonił się nieco wzgardliwie.
— Zupełna racja! — powiedział. — Nie rzeknę też słowa więcej, jeśli usłyszę, że pani ma słabą, bodaj nadzieję, by ten, o którym pani marzy, oświadczył się o jej rękę.
Zalała się krwią, ale spojrzała mu przenikliwie w smutne oczy i odrzekła:
— Nie, nie mam żadnej nadziei!
— Tedy poproszę panią o radę! — powiedział, dobywając portfelu i wyjmując zeń zapieczętowany list, który tak wziął w rękę, że nie widać było adresu. — Może raczy mi pani powiedzieć, czy list ten mam wysłać, czy też podrzeć.
Nic nie odrzekła. Mimowoli przyszło jej na myśl, jak to owego ranka skoczył do wilczego dołu. Cios jeden, cios drugi, trzeci i zanim się spostrzegła, już było po wszystkiem.
Czemuż teraz nie uczyni skoku i nie zada ciosu, by raz wiedziała, o co idzie? Czemuż jest tak uroczysty i pełen względów?
— List ten, mamzel Majo Lizo — powiedział głosem bardziej jeszcze może urzędowym — list ten pisał pewien młodzieniec, który lat temu kilka złożył na grobie narzeczonej ślubowanie żyć do śmierci samotnie i nie myśleć o nikim prócz niej. Od tej