Gdybyż przynajmniej zdobył się na tyle rozsądku, by nie poruszać niczego. Czułaby się mniej nieszczęśliwą, mogąc o nim marzyć w cichości serca.
Biorąc rzecz ze stanowiska rozsądku, winien był przekonać się dowodnie, co się z nią dzieje przed złożeniem owej oficjalnej oferty, mieszczącej tyle upokorzenia. Mógł sobie oszczędzić dowodu litości, gdyby się był dowiedział, że żyje w zgodzie z ojcem, a macocha, tegoż jeszcze wieczora, kiedy był wraz z szwagierką swą w Löwdali uciekła, nie mówiąc nikomu słowa, znikła poprostu i do tej pory nie wróciła, co świadczy chyba, że już nie wróci.
Wszystko to nie miałoby, coprawda, znaczenia zasadniczego. Nawet cierpiąc skrajną niedolę, nie mogłaby mu przebaczyć, że się z litości stara o nią. Gniew jej byłby nierównie mniejszy, gdyby podobnie postąpił jego brat, lub ktoś inny.
Nagle stanęła i zadała sobie pytanie, czemu się tak gniewa, a odpowiedź jawiąca się zaraz była jej jakby objawieniem nowego życia... kochała go...
Tak, tak, była to miłość, o jakiej czytała w książkach, śpiewała w pieśniach niezliczonych, ale uczucie to nie zjawiło się dotąd w jej własnem sercu. Przez całą wiosnę miłość owa tliła tak wątłem zarzewiem, że nazwać jej nie śmiała właściwem mianem. Teraz atoli trysła słupem ognistym, tak, że dziwiła się, iż płomienie nie buchają widzialnie z jej ciała.
Strona:Selma Lagerlöf - Maja Liza.djvu/274
Ta strona została przepisana.