błoniom, by im dodać większego jeszcze blasku i i świetności.
Na ten widok ścisnęło się litością wielką serce Maji Lizy.
— Biedaczysko! — pomyślała. — Od czternastego roku życia nie miał ojczyzny, nie miał ochrony na świecie, czyż tedy dziwne, że go ogarnęła melancholja i napada szał. Wszystko by się zmieniło gdybym go miała tu, w Löwdali. Stworzyłabym mu ojczyznę i, chodząc pod jabłoniami sadu, czułby się tak szczęśliwy jak drogi mój ojczulek. Aż do czasów ostatnich było mi tutaj tak rozkosznie i on czułby się tedy dobrze, bylem mogła czuwać nad nim.
Zarumieniła się od tych myśli, a oczy jej rozbłysły. Koniecznem było pomówić z nim o Löwdali przekonać go, że takiej to właśnie, uroczej ojczyzny brak mu dotąd było.
Zbudziła się z marzeń w chwili, gdy Liljecrona puścił jej dłonie, które trzymał dotąd.
— Oddaj mi skrzypce! — rzekł. — Muszę już iść. Widzę i ty widzisz, że nie mam innej drogi.
Nie zdziwiło ją jego przypuszczenie, że go puści od siebie, ale postanowiła dokazać swego. Szukała słów odpowiednich, które nie jawiły się jednak.
— Czemuż tak rychło chcesz odchodzić, ukochany mój? — spytała. — Pozostań czas jakiś w Löwdali! Czyż tu nie pięknie? Spójrz na te kwiaty, na to złote słońce! Czyżbyś nie zechciał...
Strona:Selma Lagerlöf - Maja Liza.djvu/292
Ta strona została przepisana.